Rajd #15 – podkarpackie


Kto był ten wie – wrzesień zakończyliśmy z przytupem! Choć asfalty Pogórza Dynowskiego i Przemyskiego nie wiodą nadzwyczaj wysoko (raptem na 600 m n.p.m.) – wszyscy Uczestnicy zgodnie przyznali, że „lekko nie było”! A że było przy tym przepięknie, to trudno do końca stwierdzić, które „echy” i „achy” wydobywały się z kolarskiej piersi z podziwu nad krajobrazem, a które z wysiłku. Bo pierwsza odsłona podkarpackiej jesieni w pełnej palecie barw stworzyła owszem nastrój, ale trzy solidne podjazdy (z nie krótkimi odcinkami po 15%), kilka niespodziewanych zmarszczek (takich góra do X piętra) oraz finisz „jak na Vuelcie” znakomicie dopełniły całości.

Park Miejski w Dynowie przywitał nas pięknym słońcem i… temperaturą niewiele przekraczającą 0 stopni. Od rana nad Sanem gościły bowiem gęste mgły i powietrze nie zdążyło jeszcze się nagrzać. Mimo iż z każdym kwadransem robiło się cieplej, wielu Uczestników przezornie odziało się „na długo” i z większym lub mniejszym powodzeniem walczyło o zachowanie optymalnej termiki na zjazdach i podjazdach. To właśnie one były daniem głównym podkarpackiego rajdu i stanowiły o jego trudności – ale i o krajobrazowej atrakcyjności!

Obszary Pogórza Dynowskiego i Przemyskiego potrafią bowiem zachwycić swoim urokiem, zarówno w części wyżynnej, jak i w Dolinach – Sanu, Wiaru czy Stupnicy. Wystarczy odrobina właściwie operującego światła – i niezwykłe pejzaże malują się same. Nad Jawornikiem Ruskim słońce iskrzyło już od 6-tej, a czego potrafi dokonać z okolicą mogli przekonać się w szczególności Panowie jadący dystans MINI (w kierunku Iskani). Znakomitej większości przypadła w udziale przyjemność obcowania z przyrodą na terenie zamkniętego dla ruchu aut Nadleśnictwa Bircza oraz dalej, w kierunku Gór Słonnych i wzdłuż granicy tamtejszego Parku. Malowniczo prezentowały się także przekroczenie Sanu i prowadząca stamtąd wąska dróżka w kierunku Dydni. Niedźwiedzi czy innej dzikiej zwierzyny na szczęście nie było, ale również obecność człowieka – zwłaszcza zmotoryzowanego – okazała się sporadyczna.

Warunki do jazdy na rowerze były więc znakomite – zarówno w kontekście frajdownego rajdowania, jak i kolarskiej rywalizacji. Dla jednych i drugich zadanie było jednak wymagające. Wbrew pozorom i powszechnym oczekiwaniom, do sportowego szczęścia nie wystarczyło tylko dobrze się wspinać. Charakterystyka trasy premiowała bowiem kolarzy najbardziej wszechstronnych, którym niestraszne techniczne zjazdy, mocne tempo na płaskich odcinkach czy w końcówce jazda pod wzmagający się wiatr. „Królem polowania” okazał się Jakub Masłowski, który od pierwszego do ostatniego kilometra „jechał swoje”, często dyktując tempo dla coraz to mniejszej i mniejszej grupy kolarzy… Niewiele później na finiszu pojawił się Tomasz Sybidło, a trzeci linię mety przeciął Bartłomiej Milczanowski. Na szczególne wyróżnienie zasłużył Wojciech Basza, który w pojedynkę stawił „szosowcom” czoła trekkingiem. Wielkim hartem ducha odznaczył się natomiast Ryszard Cybruch, który mimo choroby nie dał za wygraną i mężnie ukończył zmagania.

Nie było to wcale takie proste i oczywiste, bo przygotowane trudności – w połączeniu z narzuconym tempem – dały się mocno we znaki wielu Uczestnikom. Nierzadkim widokiem były mocne skurcze na mecie czy na ostatnich kilometrach. W efekcie – radość z ukończenia etapu była tego dnia tak wielka, że mało kto interesował się, które miejsce ostatecznie zajął. Zbliżone nastawienie mieli też Liderzy Klasyfikacji Generalnej, którzy podobno „pik” formy mają już za sobą, więc wspaniałomyślnie dali się „wyszumieć Młodym”, a sami pojechali tym razem dla frajdy – oraz mając przezornie na uwadze, że etap kolejnego dnia (w Małopolsce) też do łatwych nie należy.

Jeszcze raz gratulujemy wszystkim Uczestnikom znakomitego udziału oraz dziękujemy za świetną atmosferę i postawę na trasie. Do zobaczenia przy następnych okazjach!